Gadka kurpiowska
Kurpie, położone w północnej części powiatu ostrołęckiego, są regionem wyróżniającym się spośród innych obszarów Mazowsza. Pierwszymi osadnikami w puszczy byli smolarze, rudnicy, myśliwi, bartnicy i rybacy. Intensywniejsze osadnictwo nastąpiło w XVII w. Do puszczy napływali m.in. chłopi pańszczyźniani zbiegli z sąsiednich terenów. Z czasem w puszczy wytworzyła się odrębna grupa etniczna.
Od okolicznej ludności, poza odmienną formą gospodarowania, wynikającą z nieurodzajnych gleb a zarazem dużej ilości drewna, miodu, zwierzyny i bursztynu, puszczaków odróżniało poczucie godności i wolności wynikające ze statusu społecznego oraz wyjątkowość sztuki, jaką tworzyli.
Sztuka ludowa w Puszczy Kurpiowskiej znalazła swój wyraz głównie w budownictwie, zdobnictwie, rzeźbie, tkactwie i wycinankarstwie. Do dziś Kurpie kultywują dawne zwyczaje, śpiewają pieśni, tańczą powolniaka, oberki, polkę trzęsionkę, konika. Nadal w użyciu jest gwara.
Oto gadka
"Jak jeden bartnik Pana Boga chciał oszukać"
(ze zbioru "Gadki kurpiowskie"
spisanego przez Adama Chętnika):
"Ziedomo, co bartniki nase dawne - jek uporządkowali swoje barcie w puscańskich borach - to chodzili potem obrządzać po dalsech wsiach i dworach, niby po bogatych dziedzicach, gdzie tyz siła barciów była - aze za Łomzą, Ostrołanką i Przasnysem. Pany to byli wcale dobrzy ludzie i wcale nie skąpe: i psić dali i jedzenia lepsego nie załowali, i za rzetelną robotę i scańśliwe podebranie niodu z barciów dali i sprawiedliwą zapłatę, a nieraz i na kolandę cosik ze zboza, bo tego u naju zawady na puscy brakowało. Ziedomo, jek to na puscy: o chojkę, grzyba cy jegodę nietrudno, a zagonów z zasianem zbozem to dawniej u naju na palicach porachował.
Roz story Bartnicki powandrował na oporządek bartny do jednego dworu - na "ślachtę" jek poziedano, gdziesik daleko, aze za scypankowską parasiją. Wzion ze sobą różną rozmaitość, potrzebną w drodze na taką dalecyją, linę bartną z kulą i leziwem, nie zabacuł tez o fajce, tabace w susonem pęcherzu, krzesiwku, nozu na długim trzonku do wycinania plajstrów z miodem. Nie brał ze sobą tylko dymnika, ale tez go wcale nie potrzebował: brał scapę próchna zierzbowego czy sokorowego, rozscepsiuł w jednem końcu, wsadziuł w śparunę - we chrzodek zarzący wańgielek, machnon tem narzandziem po zietrze - i juze dymu było co nieniara. A do insech pscołów, to wcale chadzał przez dymu.
- Te pscoły juz me trochę znają - mawiał - to i kąsac me nie bańdą - poziedoł.
Bartnicki opatrzuł juze niejedną barć, niodu nawybzieroł pełne pudłaki i kadłuby - na pociechę właścicielom, aleć na ostatek ostało mu się kilka jesce starech, wysokich barciów, a jedna najwyzsa i gładka, bez seków, a pscoły w niej wysoko, tylo ucą, tyle jech tamoj było.
- Pewnie w niej i niodu tu bańdzie niemało - pedo - ale jek do niej się dobrać? Nachci nie jestem taki stary grzyb, ale co wysoko, to za wysoko.
Rozmyślając nad tym podsedł bartnik do drzewa, popatrzył w górę, przezegnał się, zarzuciuł linę dookoła grubego pnia i poziedo nabożnie:
- Panie Boze, dopomóz ni wleźć scańślizie na to oto barć, to jek wlazę, to ci Panie Boze uleję z wosku taką świecę, jak ten koł w płocie.
To juze zidać Pan Bóg mu dopomóg, bo wloz przez trudu do połowy bartnego drzewa. Tu spojrzał do góry, westchnon naboznie i znowuj pedo:
- Panie Boze, daj scańślizie doleźć do zierzchu, to uleją świecę, jek to bzicisko w grubasem końcu.
Pan Bóg mu i tu dopomóg, bo juze wlozł wysoko nad chałupe - pod same gałańzie.
- Panie Boze - aby juze do samego dzionka, to bańdzie wsytko dobrze, śweca dla ciebzie pewna - jek obziecałem, tak uleję z żółtego wosku.
Pan Bóg i dalej dopomóg scerze, bo bartnik wlaz do góry, kani potrzebo.
- Dziańkuje ci, panie Boze - poziedo nabożnie bartnik - kajześ ni tak gładko dopomóg, to ci za to uleje świecę jek palec, ze scernego zapaśnego wosku, bo śwyzego to jesce ni mom.
To powiedziawszy bartnik zarzucił linę bartną swoją na wystający sęk, co styrcał nad jego łbem. Potem podciongnon się mocno rękomani i chcioł się uzionzać u sęka i brać do roboty przy pscołach i niodzie.
Aleć nie ziedomo, cy sęk buł stary i lichy, cy pon Bóg się pogniewał na osukańca, bo zaro sęk się utamoł, a bartnik grzmotnąn z góry wej na łeb i prosto na zień pod starą barć.
Nie zabziuł się co prawda, bo zleciał na kampki mchu, co ktościk dla siebzie nagrabziuł, ale natrząchnon się nieźle i gnoty mu w zaziesach skrzypsiały.
Zaro tez podniósł się z zieni, złozuł naboznie rańce, westchnon do nieba i poziedo grzecnie:
Panie Boze - dziańkuję z serca za to, ze jesce zyje, ale cemuj to było się takoj zaro pogniewać? To byli tylko takie zarty."